Mam kuzyna warszawiaka,
gdy byliśmy jeszcze młodzi,
prędko torby swe spakował,
by przyjechać tu – do Łodzi.
I w rodzinie wielki chaos –
to wiadomość znakomita!
Kiedy tylko gość przyjedzie
trzeba dobrze go przywitać.
Wszedł i wprost do kuchni ruszył,
babka brzuszka mu skroiła.
Jadł aż mu się trzęsły uszy,
atmosfera była miła.
I spokoju mu nie dali:
ledwie rozpakował teczkę
już na wyjście go ubrali
i do miasta, na wycieczkę.
Tu przygoda się zaczyna,
bo choć być cierpliwym umiem,
to nie łatwo mieć kuzyna,
co niczego nie rozumie.
Więc idziemy przez podwyrko.
Wnet telefon mam od mamy.
„Zapomniałem czapki”, mówię,
„Na krańcówce się spotkamy”.
Tak więc biegiem do mieszkania
pośród ciuchów czapkę złowić,
a mój kuzyn tuż za drzwiami
stoi. Nie wie co ma robić.
Gdy jedziemy już tramwajem
i kontroler wyskakuje,
kuzyn bilet okresowy
ja migawkę pokazuję.
Już jesteśmy na Pietrynie,
piekarz swą piekarnię stroi.
„Kup angielkę mój kuzynie”.
Nie wie co ma robić. Stoi.
I idziemy dalej drogą,
wodzę brata przyrodniego.
Ja kieruję się na Zdrowie,
on do Parku Piłsudskiego.
Kuzyn trzyma w rękach bułki,
dosyć trudno mu tak chodzić.
„Wsadź zakupy do foliówki”.
Stoi. Nie wie co ma robić.
Chodzimy tak kilka godzin,
już nas mróz po szyjach łechce.
Kuzyn zamek błyskawiczny,
no a ja zapinam ekspres.
Po wycieczce wprost do domu.
Kuzyn ucieszony wielce,
lecz mu zaraz mina zrzedła,
bo pochechłać ma angielkę.
Weszła mama wnet do kuchni.
Widzi, że my nie w humorze,
więc zaczyna się namyślać
czym nas rozweselić może.
Wymyśliła i nam mówi:
„Urządzimy wielki turniej
o czekoladową kulę.
Zejdź kuzynie do piwnicy
i nam przynieś trambambulę”.
To słowo mnie niepokoi
i targają mną obawy.
Patrzę, kuzyn już nie stoi,
teraz uciekł do Warszawy.
Morał z tego prosty
można wnet wyłapać:
zanim wejdziesz między wrony
wpierw się naucz krakać.